Reklama

PIECOBLOG: Jak kupowałyśmy piec

Na krańcach Europy, gdzie przyszło nam mieszkać, panuje nadal wszechogarniająca zima. Nie nastraja to do wyjazdów w piecowych sprawach. A wyjazdy są nam potrzebne, bo to najlepszy odpoczynek od codzienności.
PIECOBLOG: Jak kupowałyśmy piec
Na zdjęciu Weronika Wojnowska, Jagoda Semków

Na krańcach Europy, gdzie przyszło nam mieszkać, panuje nadal wszechogarniająca zima. Nie nastraja to do wyjazdów w piecowych sprawach. A wyjazdy są nam potrzebne, bo to najlepszy odpoczynek od codzienności. Zawsze o tej porze roku, kiedy zima doskwiera, czekamy na wiosnę i planujemy, gdzie tym razem pojechać. Wspominałyśmy niedawno historię sprzed ośmiu lat, kiedy też była dokuczliwa, mroźna i wietrzna zima. Kiedy pod koniec stycznia trochę mrozy odpuściły i śnieg topniał, postanowiłyśmy wyprawić się po zakup pieca. Miałyśmy adres do gospodarstwa położonego od nas około 60 km, ale za to w zupełnej głuszy, parę kilometrów za wsią, z fatalnym praktycznie o każdej porze roku dojazdem, a właściwie jego brakiem.

Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej KOMINKI.ORG.

Pierwszy raz byłyśmy tam jesienią 2002 r. Od mieszkańców wsi dowiedziałyśmy się, że na odległym folwarku są w domu piece i zdecydowałyśmy, że tam pojedziemy. Wskazania, żeby kierować się na tory kolejowe przysporzyły nam wiele problemów. Okazało się, że tory rozebrano tuż po wojnie i funkcjonowały one tylko w świadomości mieszkańców. Pozostał tylko nasyp, ale tak przyjęło się mówić w okolicy. Przejechałyśmy obok tego nasypu dwa razy, a ponieważ wskazywanych torów nie było, szukałyśmy dalej. Niemożliwe było jechać drogą, którą żłobiły nie koleiny, ale doły i wąwozy z wodą, jechałyśmy przez łąki. Aż w końcu zapędziłyśmy się tak, że otaczały nas elektryczne pastuchy, które strach było ruszać i nie było sposobu, żeby się wydostać. Zaczynało już zmierzchać, a wokół całkowite odludzie. Zostawiłyśmy samochód i błądząc po podmokłych łąkach trafiłyśmy na grupę mężczyzn zrzucających nawóz z ogromnej fury. Podejść blisko nie było sposobu, otaczało ich wielkie bajoro gnoju, więc stojąc na jego brzegu próbowałyśmy grzecznie wołać "halo, Panowie, czy można prosić o pomoc?", a panowie nic.. Udają, że nas nie widzą ani nie słyszą. Musiałyśmy podejść bliżej, nie bacząc na to, po czym brniemy... To zrobiło wrażenie, mężczyźni przerwali pracę, posłali jednego, żeby wyłączył prąd, dali nam instrukcje, w którym miejscu rozbierać ogrodzenie i jak jechać dalej. Dotarłyśmy do poszukiwanego domostwa, gdzie przywitał nas starszy Pan, który sprzedawał swoje podupadłe gospodarstwo. Chciał się też pozbyć pieca, który już był rozebrany (albo może sam się zawalił). Była tam też spora ilość starych rzeczy, zwłaszcza na strychu. W domach naszego regionu, wyczyszczonych przez kolejne pokolenia handlarzy, niewiele już zostało starych przedmiotów - mebli czy sprzętów gospodarstwa domowego. Tu było ich masę. Natomiast piece okazały się bardzo interesujące. Jeden z nich był tak obwieszony elementami rzędu końskiego, że niewiele było widać, a drugi zastałyśmy w postaci kupy kafli. Gospodarz bardzo był życzliwy i spodobał nam się sposób, w jaki podsumował nas, widząc, z jakim zapałem grzebałyśmy w kaflach rozebranego pieca, mówiąc śpiewną, kresową mową: Ot, paniusi przyjechali, rączki delikatne, a jak kafli zobaczyli, od razu zrobili się całkiem niedelikatne...

Na koniec tego pierwszego spotkania uzgodniliśmy, że wkrótce kupimy te kafle, no i umówiłyśmy się na kolejny przyjazd.

I właśnie wspomniany styczniowy wyjazd miał na celu zabranie tych kafli. Trzeba było wziąć kogoś do pomocy przy załadunku (bądź co bądź cały piec, nawet rozebrany, to poważny ciężar) i odpowiedni samochód do transportu. Oczywiście droga była całkowicie nieprzejezdna, jeden samochód osobowy musieliśmy zostawić pod wiejskim sklepem, a my pojechaliśmy transportowym, w składzie: jego właściciel, przedsiębiorca budowlany z Braniewa, wspomagający nas w różnych piecowych przedsięwzięciach i Janusz Moskal, kolekcjoner staroci i nasz kolega od pieców (to razem z nim założyłyśmy Towarzystwo Miłośników Pieców Kaflowych), no i my.  Jechaliśmy znów przez łąki i oczywiście samochód utknął w błocie i dalej trzeba było iść na piechotę. Na szczęście u starszego Pana przebywał wnuk z miasta, który pomógł nam ściągnąć ze wsi traktor i udało się auto doprowadzić pod dom. Załadowaliśmy kafle, ale niestety,  koledzy pognali na strych zachęceni przez wnuka gospodarza, żeby zobaczyć te stosy starych rzeczy, jakie się tam piętrzyły, ale starszy Pan okropnie się zdenerwował. Tak, że odwrót był niesympatyczny, chociaż na koniec powiedział nam, że to nie do nas kieruje te grubsze słowa, bo my jesteśmy w porządku i zawsze chętnie będzie nas widział. Nasi panowie tak się obruszyli, że chcieli zrzucać załadowane kafle. Jakoś z trudem udało nam się konflikt zażegnać i już inną, nieco lepszą drogą, wrócić do domu. Piec, który datować można na ok. 1910 –1920, przeleżał parę lat w garażu. Obecnie, już od 2008 r. prezentowany jest na muzealnej wystawie Przyjaciele naszych długi zim - jako depozyt naszego piecowego Towarzystwa.


Droga po piec…przez podmokłe łąki

Bus utknął w błocie…

Dalej pieszo…

Załadunek niezbyt fachowy ale na pakowanie nie było czasu

Po pięciu latach…przygotowania do wystawy Przyjaciele naszych długich zim


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama